Dlaczego to niebo Ziemi uderza w nas strzałami występnego przemijania, jak błyskawicami rozświetla noc więzienia
Gdzie dwa kroki dzieli nas od Norylska do Ushuaii, a niewolą nas bat samotnego drapieżnika i kajdany narkotyków, dyby pieniędzy niewielu z rąk, umysłów i ust wielu i pręgierze relatywizmu
Bywam w Warszawie, a wciąż jestem na Sonorze, mieszkam w Gliwicach, a mróz Antarktydy i jego przyjaciółka o diabolicznych oczach, pustka, bliższe mi niż sośnickie złoto w burce czerni
Którego popiół w ofierze złożył ciepło, stabilność i dobrobyt nam, rękom, umysłom i ustom wielu, i cyberpunkowym szeregom pokazał renesans (a)historycznego instynktu, przed którym dżahilijja jednak nadal swój zbrodniczy, autorytarny reżim utwierdzała
Gdzie znikłeś z map ludzkich dusz, Boże, który szczęście poprzez wybranych zaniosłeś jak dumne pochodnie nawet tam, gdzie ludzka stopa to rzadki gość?
Osacza nas samotność, tysiąc zombie, armia wyostrzonych jak zmysły w trwodze i bojaźni jednostek, gdzież esencjonalną wspólnotę w atomowym pustkowiu wydobyć mam jak żelazną rudę spod Częstochowy i złotonośny kruszec ze Złotego Stoku, w miastach grzesznych wspólnot, które jak targ, gromadzą siłę, która wędruje po świecie jako staruszka, zwana piętą achillesową
To, co jest wartością światła, znów osądzi bejt din, mord sądowy na ulice miast wyprowadzi jako przystojną sprawiedliwość, ja włóczęga przekorności, wieża Eiffla, wokół której nigdy nie wyrosły Pola Elizejskie, chęciński króla zamek, spod którego podnóża po krańce świata marazmu równiny jak morze się ciągną, hałdy jak Góra Kamieńska wznoszą górnicy w dopaminowych oparach gospodarki rabunkowej, które kradzieżą godności z trzewi wartości światła się trudnią, swoją profesją kłamliwie się chlubią
Wspólnie żyjemy w głuchych kokonach - dzień słoneczny jak znad Rzymu i noc zimna z Ar-Rub al-Chali co dzień hymny intonują na wiecach, które pucz piwa zdławić chcą przewrotem amfetaminy, co dzień hymny te warunkują nas do przetrwania, które na złość nam stopniowo nakłada schludny garnitur śmierci, której kosa obojętności ścina zielone trawy losu naszego
Boże, oblicza twego wobec dobrego zła nie gaś, bo twoja wierność zrasza w nas obumarły ogród.