R., wojenne rzemiosło z ciebie kalekę dożywotniego uczyniło, pełne życia rozbite na swąd spalonych fragmentów C.V.
Przez lesiste góry, po których stokach łagodnie się stacza szczęśliwa melancholia, w której tli się i lśni toń wschodnich wielkich wód, upodliła się i czołgała skamląca godność, ugodzona bagnetami i postrzelona pociskami karabinów
R., daleki twój początek podróży, skąpanej w słońcu wolności, nie poznasz jej daktylowego smaku, kiedy wyjdziesz ku swej uciesze marnej z cienia zniewolenia, twoją ziemią będzie Nod, baśń, nie prawda
Skazane na śmierć twe przekonania, ich ukamienowane ciała pogrzebane na cmentarzu historii, czy zmartwychwstaną i urokiem twych ziomków urzekną, przytulą je do siebie ramiona fanatycznej miłości?
W mordzie sądowym, od bezprawia chorym, do chłodnego podziemia, a jednak ku górze, ku promieniejącym błogosławieństem ciepła niebiosom posłani zabici emisariusze i ambasadorzy Boga, który na rumaku wiary przemierza od Atlantyku po Pacyfik
Twój towarzysz broni, z którym miażdżyłeś twarze, w ekstazie powierzające swe troski i chwil zabawnych rozkosze burzom piaskowym, których wichry dla nich to przedsmak nieśmiertelnego, wiecznie zielonego raju, ukryty przed światem w więziennym labiryncie czarnych serc, śmierci nie spotka w łożu rodzinnego domu, starzec, co jego ciało się rozpada, zaprawione gangreną swych plugawych czynów
A tobie, pośród rozszalałych pierwotnym instynktem zemsty bestii, którym współplemieńcom odebrałeś w twym niewzruszonym mniemaniu życie niewarte życia, gdyż sprofanowali świętość twej ziemi, nóż linczu, Wunderwaffe sprawiedliwości zakreśliło ci koniec życia podciętym gardłem, lecz niewidzialna ręka losu wyzwoliła cię od wściekłego tłumu, anarchii, co nie wybiera ofiar
I żyjesz, nadal daleki twój początek podróży, skąpanej w słońcu wolności
Statua Wolności być może cię powita, lecz będziesz starcem, twoje ciało się rozpadnie, schorowane trądem twych bezwzględnych czynów
I zapomną o tobie pokolenia, te nowe i te przyszłe, parę słów bezpłciowego epitafium twojego przebiegnie może cicho, może trochę głośniej przez gazety i ekrany
I umrzesz, ku haniebnej dla ciebie wieczności do twego imienia pseudonim „Jeszu” dodadzą, bo ogień dobra zgasiłeś zimną krwią, bo jak Sodoma i Gomora sam na siebie ściągnąłeś powolną śmierć, która skremowała już twą chwałę wszelkich miłości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz