1.
Na Pl. Wileńskim te wojskowe szeregi zmierzają ku złotemu słońcu, oglądając naprzemiennie nad północnopraskimi niebiosami szlachetne skazy pracowniczych organizacji i kształtne, dla ludzkiego oka jak dla sądnego oka wzroku sztuki przyjemne nabożeństwa, w których po żydowsku wierni odmawiają trzy razy dziennie modlitwy lub po muzułmańsku pięć razy dziennie. A i o liturgii godzin tu nie zapominajmy, Nieszpory parkowe, kielichem obficie przelewającym się zabawą lub w galerii handlowej, jak w galerii sztuki w kupieckie pląsy i immersyjność rzeczywistą zmieszaną z tą wirtualno-komputerową z tanecznym krokiem wprowadzająca. Czyż to martwe, żyjące dziecię kapitalizmu, które te rozproszone, wojskowe szeregi wyłącza z łagodności uczuć, mindfulness'em trzęsące jakby wiatr polną jabłonią? Ten prawy brzeg stolicy (chyba) wciąż żyje ferajnami, lecz w ten dzień sierpniowy ujrzałem tylko dwóch ortalionowych rycerzy, czyż to samotni raubritterzy? Ale w inny dzień sierpniowy, ot parę wesołych, pijackich kroków od "Różyca", wagabundy subtelne rozsiadły się w kwadrat, a może jak trójkąt równoboczny, na znak quasifrancuskiej biesiady z Chateaux de Yabeaulle w szampańskim nastroju taniec-kuksaniec rozpoczęły. Wesołe, czarne uśmiechy o nauczycielach duchowości zapomniały, o czymże mogą prowadzić pięknoalkoholowe dysputy? O Jadzi spod siódemki, o frajerze, którego poezją uliczno-przestępczą wywabili z jego kieszeni 5 zł, o Legii bojówce, jak chamom z Konwiktorskiej do*ebali, o zakładach karnych wszelkiej kategorii w Polsce. No tak, jest wśród nich niewzruszona ulicznym tumultem radość. Jednakże to radość nie konstruktywna, a destruktywna, za przyjaciół mająca wszystkie grzechy tego świata. Pochłonięci wartkim strumieniem alternatywnej świadomości, jak psychodelikiem, uwagę jej poświęcają, w ekstazie i w zanurzeniu w Obłoradości Świętej nie widzą spojrzeń słusznej pogardy, sług pracy, pieniędzy i (po)tworów pieniężnych. Ale czy zauważą srebrno-niebieski automobil, który patroluje Warszawę jak awionetki polskie lasy?
"Jamnik" przy ul. Kijowsiej strzeże abstrakcyjną bramę przed obcym, który stalową włócznią chce wbić w mury obronne Pragi-Północ, ukruszyć zbawczozabójczym słowem ich moc, w której twierdzy chcą się skryć, obronić przed pierwotnym światem cudownych słów i czynów niskie i głośne ideologie bagiennych pól, z których nikt nie ma prawa wrócić bez pulsującego i rozrywającego w nim jadu Szeloby. Tony motorów pojazdów ogumionych i szynowych moim nieprzerwanym myślom konstruują miejską Arkadię, która sielanką mi będzie, widokiem niekończącym się z Szyndzielni, bym wiedział, że żertwy metropolii są wznoszone, aby szlaki wielogodzinne nieruchomymi królestwami raju, w których i ból ma swoją celę w klasztorze dobrych modlitw. Jakaż to Warszawa, bezsennie włócząca się po swych ulicach, jakaż to Praga-Północ, której zakonnicy słowa ketmanu spisują w annałach, by złem dobro zyskać, której opaci słowami takijji za pięć minut głoszenia złowieszczego zaproszenia chcą zyskać godzinę balu. A sobór św. Marii Magdaleny cierpliwie czeka na ich spowiedź, skruchę, której miecze i armaty nie okażą się kruche. Na cóż czekasz, prawosławna świątynio, w niedzielnej liturgii inni, lepsi, lecz ulepieni z tak samo siarczystej gliny, czekają na dywanie, w nawach, pod cerkiewnosłowiańską kopułą, by ujrzeć anonimową twarz Boga, który lepsze wkłada do skrzyni z gorszym. Niech moja pamięć zapamięta chaos tych ulic, bo oczy me ujrzały wizje bez patetycznego profetyzmu, że dalej jest tam rok 1991, tylko już trzydzieści lat starszy, i zmienił jedynie swój modowy styl.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz