Niezgody moja szabla chce przeciąć tętnicę, którą wypełnia krew obłudnego życia
Po widnokręgi nieskończone przetaczają się martwe ciała dobrego przetrwania, wpadają do klingońskiej rzeki darwinizmu
A gdzież ze słońca wziąć ten promień, co ratuje przed zimnem kamiennej macewy i krainą życia, gdzie duchy-emigranci oglądają Pana?
Mogę iść do domu karmelitów, w ciszy mi ofiarować jedwabne tkaniny spokoju
Mogę iść do zakonzaczmyska filipinów, nasiona tych trzech tarcz zoroastryzmu rozsiewać, i kąpać się w ich plonach, budować na nich miłosne tchnienie
Mogę iść do pustynnej oazy esseńczyków, księgi zesłane z filozoficznych i etycznych myśli spisywać, kadzidłami modłów i psalmów otaczać świątynnego króla wszystkich gwiazd
Lecz tam nie znajdę zdroju, w którym pożar mego buntu w ożywczy wiatr przejdzie, jego dymy zdławią powietrzni kapłani szczęścia
Moim pewnym krokiem nikłe światło w ciemności zła, lśniące po wsze czasy z otchłani zranionych dusz
Niech uratuje mnie przed nuklearną pożogą diabelskiego uśmiechu ludzkości ten, co pola wiary posiada szerokie jak kosmos, a rozum jest tylko ich zwykłym obywatelem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz